Ameliówka – Emów

Ameliówka, Emów, Gospodarze (z prawej) z gośćmi w ogrodzie przed domem. Fot. 2008

Tu byłam zawsze miesiąc na letnisku, a na miesiąc gdzieś z rodzicami jechałam. I śmiesznie bo z dzieciństwa pamiętam Emów, który był jedną dwunastą roku, a z tych jedenastu pozostałych to nic nie pamiętam. To była treść życia.
Weronika Naszarkowska-Multanowska

Jeszcze kilkanaście lat temu na sośnie przy bramie widniała drewniana tabliczka z wypłowiałym napisem „Ameliówka“. Nazwa posiadłości pochodząca od imienia pierwszej właścicielki powoli zanikła. Dziś gospodarze mówią po prostu „Emów“.

To duży leśny obszar i dwa domy, jeden drewniany, wybudowany w 1928 roku i nowy, nieduży o prostej bryle, który powstał w 2018 roku. Od ulicy Wiązowskiej widok zasłania sosnowy las, domy i otaczający je ogród można dojrzeć z drugiej, bliższej rzece Mieni strony, ale tam, na wewnętrzną drogę trafiają tylko przygodni grzybiarze. W tej oazie spokoju i piękna gospodarze chętnie dzielą się opowieściami o przeszłości: o historii domu i kolejnych pokoleń rodziny Kozłowskich. Dom i ogród, kształtowane i pielęgnowane przez silne kobiety, dom artystek, których twórczość splata się z czasem i przestrzenią tego miejsca nierozerwalnie. Towarzyszyli im mężczyźni, ale to one decydowały i nadal decydują o charakterze całej posiadłości.

Weronika snuje opowieść: „Historię naszego Emowa rozpoczyna mój dziadek, Ludwik Kozłowski, człowiek o bogatym życiorysie. Rodzina, w której się urodził, pochodziła z granic Wielkopolski, a swój majątek miała w Sokolnikach. Za udział obojga pradziadków w powstaniu styczniowym (rolą prababci było przewożenie ukrytych pod krynolinami powstańców) majątek rodzinny skonfiskowano. Pradziadek Kozłowski został rządcą u swojego sąsiada w Galewicach. Ta praca pozwoliła mu wykształcić swoje wszystkie dzieci, a było ich jedenaścioro. 
Dziadek Ludwik, po zakończeniu edukacji, w poszukiwaniu pracy wyjechał do Kijowa. Tam został urzędnikiem w randze dyrektora administracyjnego szpitala. Także tam poznał swoją przyszłą żonę, Amelię z Jaworowskich, która pracowała w szpitalu jako urzędniczka. Była córką rządcy majątku Grocholskich w Winnicy na Ukrainie. O tym majątku Amelia opowiadała później jak o raju na ziemi.
Pobrali się w Kijowie, tam przyszedł na świat ich pierwszy syn Sławomir. Gdy nastał niebezpieczny czas rewolucji, uciekli do Warszawy. Najpierw wyjechała babcia z synem. Potem dziadek, który jazdę pociągiem do Warszawy odbył na dachu wagonu. Zabrał ze sobą maszynę do szycia i samowar, w którym robił podróżnym herbatę. W zamian otrzymywał jedzenie. Bohaterski, zasłużony samowar przez wiele lat stał w Emowie. Służył parzeniu herbaty i wspominaniu tamtych dni. Niestety, po śmierci babci Amelii, wiele rodzinnych pamiątek rozkradziono, w tym samowar.“

Dzieci piją herbatę z samowara przywiezionego przez Ludwika z Kijowa. Fot. 1962, z archiwum Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej

W Warszawie Ludwik został zarządcą drukarni, Amelia prowadziła dom. Mieszkali w kamienicy Gdańskiej, zwanej też Piwnicą Gdańską na ul. Nowomiejskiej. Korytarz wejściowy dzielili z państwem Chmielewskimi i ich synem, późniejszym autorem znanego wszystkim dzieciom Tytusa, Romka i Atomka. Zaprzyjaźnieni, utrzymywali z Amelią bliski kontakt także po wojnie, odwiedzali ją też w Emowie.
Państwu Kozłowskim dobrze się powodziło, urodziła się córka Krystyna. W dużym mieście, jakim była Warszawa, nie czuli się do końca spełnieni. Ponieważ wychowali się w majątkach wiejskich, potrzebowali natury i przestrzeni. Postanowili, zgodnie z duchem czasu, poszukać ziemi do budowy domu na lato. Ludwik zaczął przeglądać okolice Warszawy i szukać takich rejonów, które przypominały mu dzieciństwo oraz Ukrainę w okolicach Kijowa. Trafił do Emowa, gdzie Szczepan Łysik, włościanin, parcelował obszerny kawałek ziemi na działki letniskowe. Sam kupił tę posiadłość, składającą się z marnej piaszczystej gleby i niedużego murowanego domu, kilka lat wcześniej za pieniądze, które uzyskał sprzedając państwu swoje gospodarstwo pod Mińskiem Mazowieckim pod budowę lotniska. Rodzina Kozłowskich, ich przyjaciele Grabowscy i Winklerowie kupili dziewięć działek. Zawarli umowę ze Szczepanem, że najpierw wybuduje na swoim terenie dom letniskowy, w którym będą mogli mieszkać w czasie budowania własnych. Tak powstał pierwszy dom letni z czterema mieszkaniami i czterema werandami.

Dom letniskowy wybudowany przez Szczepana Łysika ok. 1927 roku. Fot. 2008

Dom – wzrastanie i przemiany

Powoli rosły wille nowych właścicieli działek. Dwie drewniane w technologii dziś nazywanej kanadyjską i państwa Grabowskich, modernistyczna, nieduża z płaskim dachem, otynkowana, z atrakcyjną oszkloną werandą. 
Rodzina Kozłowskich składała się z sześciu osób, od początku zakładano, że będą tu rezydować nestorzy rodu Amelia i Ludwik z dwójką dzieci – dla nich przeznaczono parter – oraz Apolonia i Ignacy – rodzeństwo Ludwika, których mieszkanie zaplanowano na użytkowym strychu.
Powstał dom nowoczesny: z kanalizacją, bieżącą wodą (z pompą w kuchni) i łazienką. Konstrukcja drewniana, ściany wewnętrzne z matą słomianą zaciągniętą izolującą gliną, z zewnątrz deskowanie poziome na całym parterze, pionowe na szczycie dachu. Ocieplenie z igieł sosnowych, zwanych lokalnie kolkami, pokropionych wapnem – skutecznie zabezpieczającym przed pleśnią i insektami. Strop drewniany, dach dwuspadowy pokryty papą. Dom posadowiony na podmurówce miał tylko małą piwniczkę gospodarczą, do której wchodziło się przez klapę w podłodze korytarza. Mimo, że dom był letni, żeby było cieplej, podłoga w sypialniach i salonie zrobiona została z dwóch warstw desek z igliwiem pomiędzy a pokoje wyposażono w kaflowe piece. Od strony ogrodu wchodziło się przez drewnianą, na dole i na górze ograniczoną pełnym deskowaniem, werandę. Całość wykończona była bardzo porządnie, wszystkie rury miedziane, stolarka okienna i okucia dobrej jakości. Szalówka zewnętrzna na parterze pozioma, na piętrze pionowa nie była pierwotnie malowana.

Przed domem w Emowie. Stoją od lewej: Krystyna Kozłowska, Amelia Kozłowska, Ludwik Kozłowski, NN. Fot. ok 1937, z archiwum Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej.

W czasie wojny dom został zdewastowany. Stacjonującym tu przez chwilę Rosjanom przydały się nawet rury miedziane. Kanalizację odbudowano wiele lat później.
Już po wojnie Amelia zmieniła dach. Według niej był zbyt wysoki i nadawał całości wygląd stodoły. Zbierała pieniądze dość długo i w latach pięćdziesiątych obniżyła jego konstrukcję o pół metra. Werandę zamieniła na oszklony murowany ganek, który pełnił od tego momentu funkcję wiatrołapu. Aby ocieplić dom, zaczęła go obmurowywać cegłą, zrobiła to na szczęście tylko z dwóch stron, ale i tak szkody były ogromne.

Weronika z mężem w latach dziewięćdziesiątych wyrzucili cegły, wymienili zgniłe drewniane elementy konstrukcji, ocieplili całość budynku, spróchniałe fazowane deski zmienili na nowe, niestety już nie profilowane, układ szalówki wprowadzili taki jak w innych okolicznych domach – pionowe do wysokości okien, potem poziome i znów pionowe, aby zróżnicować płaszczyznę ściany. Dom został pomalowany na zielono, a okna zyskały ozdobne nadokienniki, nawiązujące do tradycji nadświdrzańskich dekoracji architektonicznych. Kilka lat temu właściciele zmienili też pokrycie dachu z uciążliwej w konserwacji papy na blachę. Zachowane zostały skrzynkowe oryginalne okna i większość elementów wnętrz.

Amelia

O Amelii Kozłowskiej z domu Jaworowskiej Weronika zawsze mówi „Babunia“. Wychowana na pięknej Ukrainie, zawodowo pracowała w Kijowie niezbyt długo. Zamążpójście i ucieczka przed rewolucją do Warszawy na pewno dużo zmieniły, ale życie w stolicy, w wolnej Polsce u boku dobrze sytuowanego męża było prawdopodobnie bezpieczne i stabilne. Amelia wychowywała dzieci i prowadziła doskonały dom. Wakacje spędzali w Emowie, urządzali sad i ogród, sprowadzili perukowce, by przypominały im wschodnie tereny dzieciństwa. To miejsce stało się po wybuchu wojny schronieniem. Coraz rzadziej bywali w Warszawie, coraz częściej w Emowie. W 1943 roku w otwockim szpitalu zmarł na chorobę płuc Ludwik. Życie stało się bardzo trudne. 

W czasie Powstania Warszawskiego w Kamienicy Gdańskiej – zanim została zburzona – Amelia prowadziła polowy szpital. Po upadku powstania zamieszkała w letnim domu w Emowie na stałe, razem z nią szwagierka Apolonia, która także utraciła swoje warszawskie mieszkanie. Przetrwały nieproszonych lokatorów – żołnierzy niemieckich, potem – radzieckich, podobno pojawił się tu także spadochroniarz amerykański, została po nim pilotka.
Walczyły o przetrwanie. Z sąsiadką pędziły bimber aby móc wymienić go na jedzenie.

Amelia prowadziła emowskie gospodarstwo z ołówkiem i zeszytem w ręce. Skrupulatnie zapisywała wszystkie codzienne wydatki do końca życia. Gościła rodzinę latem, ciężkie zimy spędzała u córki w mieście. Na przywiezionej z Kijowa maszynie szyła wyjątkowe ubrania, uprawiała warzywa, robiła przetwory, paliła w piecach – zawsze ubrana w kwieciste sukienki i pantofelki na co dzień, w eleganckie kostiumy i rękawiczki od święta, do kościoła i na wyprawy do warszawskich teatrów i kin. Była artystką życia.

Amelia z Krystyną w Emowie, ok. 1939, fot. z archiwum Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej

Krystyna

Urodziła się w 1922 roku, skończyła Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej, w czas wojny weszła jako siedemnastolatka. Zaczęła studia architektoniczne, jednocześnie pracowała jako kreślarz, utrzymując rodzinę. „Przy karbidówce kreśliła i zawsze potem lansowała teorię, że wtedy sobie oczy popsuła“ – śmiejąc się opowiada córka. Krystyna brała udział w działaniach konspiracyjnych Kedywu KG AK i Powstaniu Warszawskim. Walczyła w batalionie Parasol, z którym przeszła cały szlak bojowy. Zawsze podkreślała, że była żołnierzem, nie sanitariuszką i że miała trudne do wyjaśnienia szczęście. Kiedy ranna leżała w szpitalu polowym na ul. Długiej, weszli Niemcy i wszystkich zastrzelili oprócz niej. Została na noszach przeniesiona na Szucha i pozostawiona przed wejściem. Podszedł żołnierz niemiecki i najpierw ją fotografował, potem zdjął z jej palca pierścionek z szafirem i kazał przenieść nosze do grupy osób, które wychodziły z przesłuchania. Trafiła do szpitala na Woli, skąd wywieziono ją pomiędzy bańkami na mleko.

Po wojnie pojechała do Krakowa, gdzie studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w pracowni Eugeniusza Eibischa. Studia przerwało aresztowanie za udział w powstaniu. Po wyjściu z więzienia męczyła ją UB-ecja namawiając do współpracy. Wróciła do Warszawy, tu dręczenie trwało. Weronika nie pamięta dokładnie relacji mamy. „Poznała ojca i chyba dzięki niemu się to ukróciło. Może miał takie możliwości“. Krystyna zaczęła studiować malarstwo ścienne na warszawskiej Akademii w pracowni Felicjana Szczęsnego Kowarskiego i Jana Sokołowskiego. W czasie studiów urodziła córkę, dwa lata później zrobiła dyplom. Została zaproszona do grupy artystów wykonujących dekoracje odbudowywanych kamienic Starego Miasta. Za tę pracę dostała nagrodę państwową. „To było wygodne – komentuje Weronika – dzięki temu ja miałam lecznicę rządową. Profesorowie wszyscy mieli z automatu i ci, którzy dostali nagrody państwowe.“

Do dziś można oglądać dzieła Krystyny: na kamieniczkach ulicy Mostowej, w Hotelu Europejskim na ścianach dawnego coctail-baru ogromną mozaikę pt. Porwanie Europy. Mozaiki na kolumnach z rozbieranego w 2008 roku kina Skarpa przeniesione zostały do hospicjum na Ursynowie. 

W domu w Emowie też są mozaiki Krystyny, na ścianie, na ogrodowym stoliku, Weronika troszczy się o nie bardziej niż o wszystkie inne dziela sztuki znajdujące się w domu.

Weronika Naszarkowska, gwasz, 2019

Weronika

Córka malarki Krystyny i architekta Józefa Sigalina (Andrzej Skalimowski napisał książkę Sigalin. Towarzysz odbudowy, w której opowiada o życiu i twórczości pierwszego po wojnie naczelnego architekta Warszawy, książka ukazała się w Wydawnictwie Czarne w 2018 roku). Weronika rosła w atmosferze intensywnych działań twórczych rodziców. Malowała odkąd pamięta, studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych były naturalnym etapem artystycznego rozwoju. Scenografia, malarstwo, rysunek i ilustracja to dziedziny, w których swobodnie się porusza.  Wakacje w dzieciństwie spędzała w Emowie. „Tu byłam zawsze miesiąc na letnisku, a na miesiąc gdzieś z rodzicami jechałam. I śmiesznie bo z dzieciństwa to ja pamiętam Emów, który był jedną dwunastą roku, a z tych jedenastu pozostałych to nic nie pamiętam. To była treść życia.“ – opowiada.
Remontuje, ulepsza i upiększa dom i ogród od wielu lat. Wkłada w to wiele serca, a dom się odwdzięcza, to świetne miejsce do mieszkania a jednocześnie inspiracja do twórczości. Weronika opowiada o Emowie nie tylko słowami. Powstała książka artystyczna Emów od świtu do zmierzchu z tekstami i obrazami Weroniki, opracowaniem graficznym Grażki Lange i z emowskimi fotografiami Grażki i Klary, córki Weroniki.  Wydawnictwo „Dwie Siostry“, dzięki któremu praca ukazała się światu, tak zapowiadało książkę: „Każdy z nas lubi powracać wspomnieniami do domu dzieciństwa. Jednak dla większości z nas tamten czas, i tamten świat to już tylko przeszłość. W przypadku domu, który jest bohaterem książki Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej, jest inaczej. Ten dom, schowany wśród mazowieckich sosen blisko dziewięćdziesięcioletni dom w Emowie – żyje nadal. Te same meble, te same przedmioty, pamiętające dotyk tych, który kiedyś tu mieszkali. Pewnie dlatego na kolorowych ilustracjach będących zapisem sielskich miesięcy na letnisku, obok postaci współczesnych – pojawiają się ci, których obecność jest już tylko wspomnieniem. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, czas nie zawsze płynie do przodu. Ta piękna, pełna ciepła i pogody książka jest opowieścią o pięknie życia, którego urodę warto smakować od świtu do świtu: w każdej, nawet najbardziej ulotnej, chwili.“
Weroniki obrazy i rysunki można podglądać na jej stronie: https://www.facebook.com/WeronikaNaszarkowskaMultanowskaMalarstwo, od czasu do czasu wystawia w galeriach.

Klara

Najmłodsze pokolenie kobiet silnie związanych z Ameliówką – Emowem reprezentuje Klara, córka Weroniki. To ona podejmuje teraz decyzje w kwestiach ogrodniczych, sadzi, pielęgnuje.
Klara wybrała studia humanistyczne, ale rodzinnie skazana jest na działania twórcze. Aparat fotograficzny w jej ręce jest jak pędzel i farby. Tworzy malarskie obrazy fotograficzne, bogate kolorem i fakturą, które pokazują widzom fragmenty rzeczywistości niedostrzeganej przez innych. Prezentuje je na stronie internetowej: http://www.klaranaszarkowska.pl, czasem na wystawach.

Dwa domy i pies, fot. 2019

Weronika z mężem, ostatnimi laty, coraz więcej miesięcy w roku spędzali w Emowie, wyganiała ich do Warszawy późna jesień. W końcu przeprowadzili się tu na stałe do nowego zimowego, niewielkiego domu, pobudowanego nieopodal tego letniego. I ten nowy, urządzony przez Weronikę z jej wrażliwością i gustem, jest kontynuacją starego. Oba żyją w symbiozie, a gospodarze na letnisko mają bardzo blisko.

Weronika z kuzynami w ogrodzie, ok. 1957, fot. z archiwum Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej

Impresje z letniska
Opowieści Weroniki o Babuni i Emowie lat sześćdziesiątych.

Babunia była taką przedwojenną gospodynią, a przecież pieniędzy brakowało, robiła nieustannie przetwory. Karmiła nas z upodobaniem olszówkami, które podobno są trujące – w occie i na patelni. Był też nieustający rytuał: ponieważ owocowały jabłonki w sadzie, suszyło się jabłka, ale nie w maszynach tylko na słońcu. I było tak: deszcz czyli sprzątanie jabłek – w skrzyniach, które na górze miały siatkę i były wystawione do słońca – trzeba było je zawsze przestawiać. Chowanie i wyjmowanie, chowanie i wyjmowanie. A nam nie wolno było podjadać, więc myśmy przez te dziurki w siatce oczywiście wyciągali co chwila takie podwiędłe jabłka.

Babunia w zimie, bo w zimie też czasem tu siedziała, nie wiem skąd pozyskiwała różne stare ubrania, jakieś pończochy i różne rzeczy, cięła to na paski, te paski ze sobą zszywała pracowicie – każdy pasek z następnym, taki długi wąż. A Łysikowa rozkładała krosna i tkała tzw. szmaciaki. U babuni zawsze leżały takie kule, zwinięte kłęby. Szmaciaki były fajne bo tak nikt nie tkał, były pstrokate jak leci, nie miały wzorów, nie miały gładkości, były totalną pstrokacizną.

Babunia szyła świetnie, poza tym była osobą niesłychanie twórczą, szyła mi z upodobaniem ubrania, potem wyszywane, np. w zwierzaczki. Ale były właściwie bardzo nowoczesne, szyte z grubych lnów, harcerskich płócien, wtedy nikt się tak nie ubierał. Zabawne bo jak byłam w przedszkolu, koło Instytutu Wzornictwa, to wypożyczali dzieci jako modele do jakichś kolekcji. Fotografowali, a ponieważ ja byłam taka: kędziorki, chudziutka, oczy wielkie itd., a grzeczna, to byłam wypożyczana jako modelka. Scenariusz był taki sam, przychodziłam tam w tych swoich niewyobrażalnych ubrankach i zawsze pytali czy mogą skopiować i sfotografować bo te ich były marniawe. Więc babunia tutaj siedziała i szyła różne rzeczy, także kostiumy dla siebie i dla mnie. Pamiętam jak cierpiałam bo do komunii dziewczynki miały sukienki z plastiku do ziemi, a ja miałam kostiumik biały. Chanel.

Są paletka które szyła misiowi. Miały, jak prawdziwe palto, podszewkę od dołu odkładaną, odszywane dziurki, na watolince. Mam te ubranka, nawet dla misiów szyła porządne. To było naprawdę designerskie, teraz byłoby po prostu fantastyczne, szał. Ja miałam sukienki trapezowe w kształcie, proste, podczas gdy wszyscy nosili jakieś frymuśne bufki sruśki. Nie zawsze byłam tym zachwycona.

Babunia i moja mama zawsze chodziły w wiejskich, kwiecistych sukienkach. Na wsi się chodziło w pantoflach i sukienkach. A przed niedzielą czyli przed kościołem – nie było prądu, to jest ważny element – wszystko musiało być oczywiście wyprasowane szczególnie, więc pachniało czystością i  prasowaniem i porozkładane były wszystkie sukienki i moja taftowa z kołnierzem z koronki, niebieska mieniąca się w różowy. Szczególnie uwielbiałam ją zakładać do kościoła. Żelazko było na dyszę, babunia stała i machała nim, sprawdzała czy już gorące, za mało gorące, za bardzo gorące.

Jak jechaliśmy na wakacje, Łysik przyjeżdżał na Stare Miasto koniem, żeby zabrać rzeczy. Pamiętam, że mnie to nigdy nie spotkało bo byłam za mała, ale mój wujeczny brat kiedyś z nim pojechał, ja mu strasznie zazdrościłam. Jak było już po wszystkim to go pytałam: Jak było z tym Łysikiem? A on powiedział: Potwornie nudno. Bo Łysik głuchy, nic nie mówił i jechali człap, człap. Łysik o świcie przyjeżdżał po te klamoty. Trzeba było kołdry pakować, wszystko się brało bo nie było dwóch kompletów, babunia tu miała swoją, a myśmy mieli tam swoje, to trzeba to było jakoś przetargać.

Bawiłam się ze sobą. Albo z miejscowymi dziećmi innych letników. Ponieważ tutaj było tak, że gospodarze się przenosili do przychlewiku, a wynajmowali co się da. Przyjeżdżało sporo letników tak zwanych. Towarzystwo było, chociaż ja dużo spędzałam czasu w domu, rysowalam, babunia mi czytała, moje rodzeństwo przyjeżdżało na ogół na krócej.

Babunia przyjeżdżała do mnie do Warszawy na dyżury na dwa dni w tygodniu, kiedy mama miała zajęcia w szkole architektury. I pamiętam, że jak się otwierało drzwi to zawsze miała torby, zawsze nam coś przywoziła, albo bukiet bzu, albo od Łysikowej jajka opakowane w gazetę. Każde jajko zapakowane oddzielnie.
Przyjeżdżaliśmy do Emowa na ogół Pekaesem. Jechało się F albo C do Wawra, tam się czekało na Pekaes i nie wiadomo ile bo zawsze rozkład był zerwany, więc się tak koczowało. Wreszcie ten Pekaes przyjeżdżał i się nim jechało do Wiązowny. Tu na ogół szliśmy nad rzeką, albo drogą, która była wtedy gdzie indziej niż teraz. Nigdy nie była brukowana, była piaszczysta i mój ojciec, który przyjeżdżał samochodem, zwanym tutaj taksówką, zawsze się zakopywał. Koło Łysika przy drodze, (tego co ma teraz stację benzynową) i on białym koniem go wyciągał. Albo zakopywał się bliżej nas i wtedy nasz Łysik wyciągał go gniadym. Stały scenariusz. Po drodze był taki lej po bombie, tzw. bomba, lej zbitego piachu. Żeby przywitać ojca, wolno nam było wyjść do bomby. Teraz znalazłam ten lej w lesie, dlatego wiem, że szosa była sporo dalej niż przebiega teraz. Droga szła na Białek i się kończyła, nic dalej tam nie było. Nie była przelotowa. A w bok był most na Mieni drewniany, koło tzw. dziadka z miodem, zresztą chyba jeszcze są resztki tego mostu, nie wiem. Był bliżej niż obecna kładka. Tamtędy się do Józefowa można było przedostać, bitą drogą, wąską, taką leśną na chodzenie. Koniem też tam jechali.

Weronika z ojcem w Emowie, ok. 1957, fot. z archiwum Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej

W piecach się paliło węglem, był w piwnicy i przyjeżdżał w wielkich bryłach, które starsze panie musiały siekierą rąbać. Babunia też cały czas siekierką rąbała takie małe patyczki na rozpałkę. Dwie kobiety musiały sobie poradzić. Zimą przywozili lód, może to był własny, nie wiem, ale w piwnicy był zakopany lód i potem, jak się chciało mieć chłodne napoje w lecie to się zakopywało pod szyję butelki z podpiwkiem w piwnicy. I on był chłodny. Na tej samej zasadzie działała stara Bombikowa.

Mieszkała po tamtej stronie drogi, na Białku. Bombikowa robiła lody. Jak się do niej przychodziło to znikała cała w piwnicy. Potem się wysuwała ręka z lodem w różku, trzeba było odebrać bo ona musiała mieć dwie ręce, żeby po tej drabinie wyjść. To było bardzo ekscytujące, ja nie umiem opowiedzieć smaku tych lodów, ale je pamiętam. One były… strasznie jajeczne. Pewnie z kogla-mogla i mleka. Kręciła, musiała mieć maszynkę, a chłodziła w lodzie w piwnicy.

Mięsa się mało jadło, ale jak już, to się chodziło do Wiązowny, tam babunia kupowala mięso. To mnie mało interesowało, pewnie sklep nie był ciekawy, natomiast vis-a vis koło obecnego Mazowsza był kowal artysta, pan Roguski, reperował wszystko, nawet zegarki. Poza tym robił na życzenie babuni różne dziwne rzeczy typu: obcinał górę łóżek żeby zrobić ławki. Do dziś są te ławki. Takie różne pomysły babci realizował bo babunia bardzo twórczą osobą była. Robił takie podstoliki, na których montował mamy mozaiki, jeden stolik taki mam. Ta podstawka pod doniczkę to też pan Roguski. U kowala było ciekawie bo też i konie kuł, dla mnie to była atrakcja.

Wszystko było od Łysikowej. Konia mieli, krowy, kury, jajka. A niektóre warzywa się kupowało, bo babunia nie miała w ogrodzie, na przykład kalafiorów. Raz w tygodniu przyjeżdżało tzw. warzywo. Woźnica jechał i z daleka słychać było „warzywoooo“. Zaczynał od Witkowskich, myśmy lecieli bo można było uczepić się wozu i przyjechać tutaj. To była straszna atrakcja. I jeszcze pamiętam, że babunia, jak był sezon jabłek, to małe spadałki jabłuszka wystawiała w skrzynkach za furtkę żeby brał kto chce.

Było biednie. Na śniadanie jedliśmy zadziwiające jedzenie, każdy dostawał w kubeczku swoim mleko, od Łysikowej oczywiście i w to była pocięta na kawałeczki bułka, potwornie słodkie to było.
Jadło się to, co było. A mięso raz w tygodniu. I raczej nie z mięsnego, tylko kurczak od Łysikowej, już obskubanego. Babunia opalała i śmierdziało. A jak babunia ryby robiła, to nam dawała pęcherz, jakiś pomysł straszliwy, myśmy się tym bawili, nie wiem w jaki sposób. Jedno jeszcze pamiętam i to była trauma straszna, jak babunia kiedyś kupiła gęś, leżała ta gęś w balii i się wykrwawiała na czerninę, głowa jej wisiała, to było okropne. Babunia uwielbiała czerninę i ja, lat temu z piętnaście, byłam nad morzem w luksusowej restauracji, gdzie w karcie była czernina. Postanowiłam spróbować, z myślą o babuni. Nie byłam w stanie, smakowało jak kaszanka na ciepło, było to coś przepaskudnego. 

Ryby z Mieni przynosiły chłopaki. Łowili sakami, myśmy mieli taki mały saczek do zabawy. I wiecznie żeśmy łapali te małe rybki, trzymali w słoiku i w końcu one zdychały i śmierdziały. Raki też były i babunia gotowała je. 

Babunia była skrupulatna i oszczędna, okazało się, że miała wszystkie wydatki zapisane. Zostały po niej tysiące zeszytów, w których zanotowana jest każda kupowana rzecz, nawet bułka. U nas w Warszawie – to abstrakcja bo przecież myśmy ledwie zipali – zawsze była dziewczyna do dziecka czyli do mnie, służąca w domu, która spała w tej mikroskopijnej kuchni na łóżku polowym. Na ogół były to dziewczyny ze wsi. I zawsze traktowały moją matkę jak psi pazur, chociaż to ona im płaciła, np: „pani pójdzie bo pietruszki zabrakło“. I mama biegła po pietruszkę. A przyjeżdżała babunia, wyciągała białą chusteczkę z kieszeni i ziuuu po szafie. Patrzyła i mówiła: „brudno“. Tak, i to była pani.
Moja przyjaciółeczka, która mieszka teraz w Kanadzie, do dziś wspomina jak jej babunia sprawdzała, czy ma chusteczkę do nosa, czy ma pazury wyczyszczone. Mówi, że to było dość straszne, jak szła z nami do teatru. To była kontrola, wszystko musiało być nieskazitelne, wyprostowane, czyste. Taka przedwojenna gospodyni, która właściwie zawodowo prowadziła dom. Najpierw zamożny, a potem dalej prowadziła tylko nie miała z czego, a obyczaje pozostały te same.

Była jeszcze jedna postać ciekawa, tak w tej chwili sobie myślę, że to był Żyd. Miał takiego małego osło-konika i dwukółkę wołał: „szmaty skupuję“. To nie było za pieniądze, tylko na wymianę na talerze, takie szóstego sortu. Do dziś mam ich kilka. Krzywe, popaćkane. Może butelki też kupował, nie pamiętam. Szmaty tak, one mnie bardziej interesowały. I wydaje mi się, że on miał płaszcz szary do ziemi, był taki… właśnie żydowski. Tak mi się wydaje, ale to może teraz mi się tak z filmów nałożyło, nie wiem.

No i przed wojną zawsze tutaj był pies, zapomniałam jak się nazywał, była też koza, dla przyjemności. Latała z psami na spacery. Mleka chyba nie dawała, ale nie wiem bo to przed wojną. A po wojnie kiedyś babunia wymyśliła, że wyhoduje świnię, żeby było co jeść. Świnia tu w komórce mieszkała, dożyła późnej starości. Zmarła jako wielka siwa świnia. To już pamiętam. No bo nie było kogoś kto by ją…

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij